Od zawsze tak miałam, że każdy stres, kłopot i problem zajadałam. I to nie tylko słodyczami.
W szkole podstawowej byłam największą osobą w klasie. Koledzy nazywali mnie Krasulą i gorzej. Wiele nocy z tego powodu przepłakałam. Było mi przykro i zajadałam kłopot. W liceum również nie byłam szczupła i ból topiłam w pączkach, słodkich bułkach, drożdżówkach i mordoklejkach- wielkich krówkach.
Dla dociekliwych, mój rocznik był ostatnim, który do szkoły podstawowej uczęszczał w wariancie ośmioklasowym. Gimnazjum ominęło mnie szerokim łukiem.
W liceum poszłam do dietetyka. W trzy miesiące schudłam 12 kg. Efekt był niesamowity. Nastolatka wagą sięgająca 85 kg. Horror! Wtedy udało mi się schudnąć, ale szybko mi przeszło. Sezon wakacyjny zrobił swoje. Na 100-dniówce wyglądał już na olbrzymią. I nadal zajadałam. Do tego mniej więcej w tym czasie zauważyłam, że mam mocniejszą głowę do alkoholu od innych.
Kiedy poszłam na studia nieco się zmieniło. Na pierwszym roku była duża, ale pod koniec nie wyglądałam już tak źle. W połowie drugiego roku zaczęły się już kłopoty. Sesje, ćwiczenia, zajęcia, wypady ze znajomymi, imprezy w akademikach. Mieszanka wybuchowa! A waga wciąż rosła...
Na piątym roku wyszłam za mąż, dokładnie na dwa tygodnie przed początkiem semestru zimowego. Na tydzień przed ślubem odkryłam, że jestem w ciąży. Piąty rok studiów upłynął mi na zmaganiu się z wieloma stresami w nowej roli- żona, matka w przyszłości oraz studentka. Zajadałam stresy, zajadałam nudy- bo siedziałam dużo w domu, sama. Po urodzeniu córki nieco schudłam, ale zanim Księżniczka zdmuchnęła pierwszą świeczkę na torcie jej mama była gigantyczna. Dziś córka ma 5 lat a ja mam niemal 100 kg!
I ten ostatni tydzień też był dla mnie stresujący. Zmarła moja Babcia. Mocno to przeżyłam. Od momentu kiedy Babcia trafiła do szpitala do chwili, kiedy otrzymaliśmy smutną wiadomość, przez cały ten czas radziłam sobie z tą sytuacją w najlepszy znany mi sposób- jadłam. Do południa potrafiłam nie zjeść nic, tylko pić wodę lub kawę z mlekiem i cukrem, a popołudniu zamieniałam się w buldożer, który pochłaniał wszystko. Zjadałam dania obiadowe, potem dobijałam kanapką i oczywiście wieńczyłam proces słodyczami. Efekt?
Żmudne odchudzanie z poprzednich dwóch tygodni zniszczone w ciągu 7 dni. Wszystko co zrzuciłam nadrobiłam.
Dobrze chociaż, że wskaźnikiem odchudzania nie jest tylko waga ale i również centymetr, bo inaczej zaczynałabym od zera.
Nie ma co się oszukiwać. Są sytuację, nad którymi nigdy nie zapanujemy. Są sytuacje, które zniszczą nam cały plan i zrujnują wszystko. I nad nimi nie wolno się nawet zastanawiać. Nie sądzę, by ktoś zdołał mnie powstrzymać od zjadania słodyczy, kiedy zmagałam się z żalem i smutkiem. W takich chwilach należy odpuścić. Pozwolić sobie na przeżywanie smutku w odpowiedni sposób. Ale jedzenie to tylko jeden ze sposobów, ten najmniej ważny. Ważniejsza jest tu rozmowa i wsparcie. Jedzenie nie zastąpi drugiej osoby, ale może osłodzić trudną rozmowę. Jeżeli możecie, to rozmawiajcie zamiast się objadać. Jeśli nie umiecie się powstrzymać, rozmawiajcie przy zajadaniu, ale pół porcji oddajcie tej drugiej osobie. Ja zajadałam smutki sama- to mój największy błąd.
Ale są też chwile, nad którymi można zapanować, jak stres przed egzaminem czy rozmową kwalifikacyjną. Tutaj my musimy być panami sytuacji. Tutaj my dyktujemy warunki.
Jeżeli znajdę sposób na moje stresy to oczywiście się podzielę. A tego posta piszę, bo osób takich jak ja jest więcej.Nie namawiam Was do pobłażania sobie. Namawiam Was do racjonalnego podchodzenia do swoich problemów i słabości.
Źródła zdjęć tu, tu i tu